Strona:PL Joseph Conrad-Tajny agent cz.1 060.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

pomarszczoną, wynędzniałą. Poruszał się powoli, stukając laską o podłogę. Przystawał co chwila i zamyślał się, i stał nieruchomo, dopóki nie zawołał go Michelis. Łagodny apostoł ujął go pod ramię z braterską pieczołowitością, a za nimi, z rękoma w kieszeniach, szedł, ziewając szeroko, barczysty Ossipon. Granatowa czapka ze skórzanem dnem, zsunięta w tył na gęstej, żółtej czuprynie, nadawała mu podobieństwo do morskiego żeglarza, znudzonego światem po burzliwej hulance. Pan Verlok wyprowadził gości, idąc z głową odkrytą, w paltocie, zwieszającym się ciężko z ramion, z oczyma, utkwionemi w ziemię.
Zamknął za nimi drzwi z hamowaną gwałtownością, przekręcił klucz w zamku, zasunął zasuwę. Niezadowolony był ze swych przyjaciół. W świetle teoryi pana Włodzimierza, co do bomb, przedstawiali się bardzo błaho. Ponieważ pana Verloka rola w polityce ograniczała się dotąd do obserwacyi, nie mógł on tak odrazu, ani u siebie w domu, ani na większych zebraniach przerzucić się do roli czynnej. Musiał być ostrożny. Przejęty słusznem oburzeniem człowieka przeszło czterdziestoletniego, którego najdroższy skarb — spokój i bezpieczeństwo — jest zagrożony, zapytywał sam siebie wzgardliwie, czego więcej można się spodziewać po tej paczce, po takim Karolu Jundtcie, po takim Michelisie, po takim Ossiponie. Zatrzymał się i, zamiast zgasić gaz w sklepie, pogrążył się w rozmyślaniach. Z jasnowidzeniem pokrewnego temperamentu wydał wyrok. Leniwcy — ten Karol Jundt — pielęgnowany przez starą kobietę z kaprawemi oczyma, którą przed laty