Strona:PL Joseph Conrad-Tajny agent cz.2 023.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Chodź! — szepnął do niego.
Utykając poprowadził dorożkę. Żwir skrzypiał pod wolno obracającemi się kołami; na chwilę, pod światłem latarni przy bramie wjazdowej wynurzył się z mroku człowiek utykający, wiodący konia za cugle — chude zwierzę, stąpające sztywno i uroczyście — i znikła dorożka, kołysząca się śmiesznie. Zawróciło wszystko na lewo. Niedaleko, o sto kroków, na tej samej ulicy była szynkownia.
Stevie pozostał sam pod latarnią, z rękoma w kieszeniach, patrząc błędnie, zadąsany. W głębi kieszeni obie jego słabe ręce zwinęły się w pięść. Stevie zawsze odczuwał gniew na widok czegoś, co pośrednio lub bezpośrednio budziło w nim śmiertelną obawę bólu. Szlachetne oburzenie rozsadzało jego wątłe piersi. Ale mając dość świadomości, żeby zrozumieć swą bezsilność, Stevie miał zamało rozwagi, by powstrzymywać uniesienie. Więc męka niepomiarkowanego współczucia, wywoływała napad nieszkodliwej, choć gwałtownej wściekłości. Oba te stany objawiały się nazewnątrz, tymi samymi niespokojnymi ruchami. Siostra zaś uspakajała to rozdrażnienie, nie zgłębiając nigdy jego podwójnego charakteru.
Tego samego wieczora, gdy matka pani Verlokowej, rozstając się z dziećmi dla ich dobra, rozstawała się właściwie z życiem, Winnie nie badała duchowego nastroju brata. Biedak był, naturalnie, rozdrażniony. Upewniwszy po raz ostatni matkę, stojącą na progu, że potrafi zabezpieczyć brata od zabłądzenia podczas wycieczek do niej, wzięła go pod rękę i odeszła. Stevie nic nie mówił, ale siostra, z wy-