Strona:PL Joseph Conrad-Tajny agent cz.2 025.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

pogłębienia. Ten jeden wyraz miał wyrazić całe oburzenie i zgrozę, jaką w nim budziła okrutna konieczność, żywienia się męką — zadawaną drugim: ten biedny dorożkarz bił konia, bo musiał wyżywić swoje biedne dzieci! A Stevie wiedział, co to jest być bitym. Znał to z doświadczenia. Świat jest zły. Zły! Zły!...
Pani Verlokowa, jego siostra, strażniczka, opiekunka — nie umiała zagłębiać się w dociekaniach. Nie zrozumiała do czego odnosi się ten „wstyd”. Powiedziała tylko łagodnie:
— Chodź, Stevie! Nic na to nie poradzisz.
Potulny Stevie poszedł, lecz jego duma znikła: szedł ociężale, mówiąc oderwane słowa i sylaby. Zdawało się, że szuka wyrazu odpowiedniego do określenia swych myśli. I znalazł nakoniec.
— Zły świat, dla biednych ludzi!
I nagle zrozumiał, że o tem już dawniej wiedział. Ale to wznowiło tylko jego przebaczenie i wzmogło oburzenie. Czuł — że ktoś powinien za to zostać ukarany — ukarany surowo.
— Niegodziwy!
Pani Verlokowa widziała wielkie podniecenie brata.
— Nikt na to nie pomoże — powiedziała spokojnie. — Chodź! Tak się to mną opiekujesz?
Stevie przyśpieszył posłusznie kroku. Chlubił się, że jest dobrym bratem. Ale przykro mu było usłyszeć objaśnienie, jakie mu dała Winnie — niedobre objaśnienie. „Nikt na to nie pomoże!“ Szedł zasępiony, lecz nagle rozjaśnił się.
— Policya! — wyrzekł z ufnością.