Strona:PL Joseph Conrad-Tajny agent cz.2 091.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

wała w ponurej kuchni, a biedny Stevie — nieświadomy cel całej tej nużącej pracy — czyścił buty lokatorów nad zlewem kuchennym.
Lecz nagle, od tego obrazu wionęło na nią upalne powietrze londyńskiego lata i ukazała się postać młodego człowieka, w odświętnym garniturze, w słomianym kapeluszu na ciemnych włosach, z drewnianą fajeczką w ustach. Serdeczny i wesoły, był on ponętnym towarzyszem podróży po szumiącej fali żywota; ale łódkę miał małą. Było w niej miejsce dla dziewczęcia — pomocnicy przy wiosłowaniu — ale nie dla podróżnych. Pozwolono mu więc odpłynąć samotnie, od progu domu na placu Belgrawii, a Winnie odwróciła pełne łez oczy. Nie był lokatorem. Lokatorem był pan Verlok — ociężały, wysypiający się długo rankiem, żartobliwy, patrzący na nią z pod kołdry z wyraźnem zajęciem, zaopatrzony zawsze w pieniądze. W leniwie płynącej rzece jego żywota nic nie szumiało, nic nie połyskiwało. Płynęła ona podziemnem korytem, przez nieznane miejsca. Ale łódź miał obszerną i z milczącą wspaniałomyślnością, zgodził się zabrać do niej podróżnych...
Pani Verlokowa rozpamiętywała siedm lat zapewnionego bytu dla brata, za co sumiennie płaciła ze swej strony i siedm lat spokoju domowego, przeradzającego się w zaufanie, w uczucie spokojne i głębokie, jak stojąca woda w sadzawce, której powierzchnia drgnęła czasem przelotnie, gdy przechodził mimo towarzysz Ossipon, barczysty anarchista, z bezwstydnie wyzywającem spojrzeniem, którego wyrazistość musiała zrozumieć każda kobieta.