Strona:PL Joseph Conrad-Tajny agent cz.2 093.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Udręczała ją ta myśl, doprowadzająca do szaleństwa. Czuła ją w swych żyłach, w kościach, w głowie. Winnie, według biblijnego zwyczaju, siedziała z zasłoniętą twarzą i szatami w nieładzie, a w głowie jej rozlegały się jęki i płacze. Ale zęby miała zaciśniete, a oczy bez łez paliła wściekłość, bo nie była ona istotą uległą. Brata kochała miłością wojowniczą i walczyła w jego obronie. Strata jego miała gorycz porażki i szał zdradzonej miłości. I nie śmierć jej wydarła Steviego; wydarł go jej pan Verlok! Zabrał go z domu — wyszedł z nim — a ona patrzyła na to, nie broniąc. Pozwoliła mu odejść — szalona. — A potem, kiedy już zamordował chłopca — powrócił do domu, do żony...
Pani Verlokowa mruknęła przez zaciśnięte zęby:
— A ja myślałam, że ma katar...
Pan Verlok usłyszał.
— Nie! — odrzekł posępnie. — Byłem tylko wzburzony. Wzburzony, bo myślałem o tobie...
Żona zwróciła zwolna głowę w jego stronę i, oderwawszy wzrok od ściany, spojrzała na męża. Stał, trzymając przy ustach końce palców, wpatrzony w ziemię.
— Nic już nie pomoże — szepnął, opuszczając rękę. — Staraj się uspokoić. Potrzeba ci będzie przytomności umysłu. To ty naprowadziłaś policyę na ślad... Nie mogłaś przewidzieć...
— Nie mogłam przewidzieć... — powtórzyła martwo pani Verlokowa.
— Nie winię cię o to. Raz dostawszy się