Strona:PL Joseph Conrad-Tajny agent cz.2 111.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

niętą, ubrana czarno od stóp do głowy, z wyjątkiem białych kwiatów na kapeluszu, spojrzała machinalnie na zegar. Pomyślała, że chyba musiał stanąć. Nie mogła uwierzyć, że zaledwie dwie minuty upłynęły, odkąd ostatni raz patrzyła na niego. Niepodobna! Zegar musiał stanąć. A jednak rzeczywiście, zaledwie trzy minuty minęły od tej chwili, gdy odetchnęła pierwszy raz swobodnie, do tej chwili, gdy postanowiła utopić się w Tamizie. Ale nie mogła w to uwierzyć... Mniejsza zresztą o to...
— Pójdę na most i utopię się...
Ale ruchy jej były powolne. Powlekła się z wysiłkiem do drzwi, na ulicę i, ująwszy za klamkę, nie miała jeszcze dość siły do otworzenia. Ulica przejmowała ją trwogą, bo tamtędy wiodła droga na szubienicę — lub do rzeki. Zachwiała się, przestępując próg i rzuciła się głową naprzód, jak ktoś padający przez poręcz mostu. Wyjście na ulicę miało przedsmak tonięcia; otoczyła ją oślizgła wilgoć, wciskała się do nozdrzy, czepiała włosów. Nie był to wyraźny deszcz, ale każdą latarnię otaczała rdzawa aureola mgły. Dorożki porozjeżdżały się na ciemnej ulicy, tylko zasłonięte okno garkuchni świeciło kwadratową plamę brudno czerwonego światła, nisko nad chodnikiem. Pani Verlokowa, wlokąc się powoli w tamtą stronę, zastanawiała się, że nie ma przyjaciół. I tak było rzeczywiście. Tak dalece było to prawdą, że w nagłem pożądaniu ujrzenia jakiejś przyjemnej twarzy, pomyślała tylko o pani Neale, najemnicy. Nie miała żadnych znajomości. Nikt nie odczuje jej zniknięcia. Ale nietrzeba sądzić, że wdowa po panu Verloku zapomniała o matce.