Strona:PL Joseph Conrad-Tajny agent cz.2 147.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

but, ciężki, na grubej podeszwie, nieoczyszczony, pokryty łatami. Uśmiechnął się posępnie.
— Powiedzcie mi, Ossiponie, silny człowieku, czy kiedykolwiek choć jedna z waszych ofiar odebrała sobie życie przez was? Jeżeli nie, to wasz tryumf jest niezupełny — bo tylko krew nadaje piętno wielkości. Krew. Śmierć. Wspomnijcie historyę...
— Niech was piekło pochłonie! — odrzekł Ossipon, nie odwracając głowy.
— Dlaczego? Zostawię tę nadzieję słabym, których teologia wymyśliła piekło dla silnych. Ossiponie! Żywię dla was uczucie wzgardliwej przyjaźni. Wybyście nie mogli zabić nawet muchy.
Ale, jadąc na wierzchu omnibusa, profesor postradał dobry humor. Widok tłumów, tłoczących się na chodnikach, zgasił jego zaufanie, przygniótł go zwątpieniem i niezadowoleniem, których pozbyć się mógł dopiero po dłuższem przebywaniu w samotności pokoju, z wielką szafą w ścianie, zamkniętą na olbrzymią kłódkę.
— Więc to tak — przemówił nad jego ramieniem towarzysz Ossipon, siedzący na ławeczce za profesorem. — Więc Michelis marzy o świecie, podobnym do pięknie urządzonego, wesołego szpitala...
— Właśnie, olbrzymia instytucja miłosierna do pielęgnowania słabych — potwierdził szyderczo profesor.
— To głupie! — przyznał Ossipon. — Słabości nie wyleczysz. Ale jednak, może Michelis nie tak znowu bardzo się myli... Za dwieście lat światem rządzić będą doktorzy. Teraz już zaczyna królować