Strona:PL Joseph Conrad-Tajny agent cz.2 153.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

ruszę! Ossiponie, gardzę wami! Nie jesteście zdolni nawet do tego, co opasły burżuj nazywa „zbrodnią“. Nie macie wcale siły...
Umiłkł, uśmiechnięty szyderczo, pod połyskującemi okularami.
— I pozwólcie mi powiedzieć, że ta drobna sukcesya, która się wam podobno dostała, nie wpłynęła dobrze na waszą inteligencyę. Siedzicie, jak niemy bałwan. Bywajcie zdrowi.
— Czy chcecie ją wziąć? — zapytał Ossipon, uśmiechając się głupkowato.
— Wziąć — co?
— Sukcesyę. Całą...
Nieprzejednany profesor uśmiechnął się. Ubranie prawie spadało z niego, buty pokryte łatami, ciężkie jak ołów, przepuszczały wodę za każdym krokiem. Odpowiedział jednak:
— Przyślę wam rachunek za odrobinę chemikalii, które jutro wezmę. Potrzebuję ich gwałtownie. Rozumiecie mnie? Co?
Ossipon pochylił zwolna głowę. Pozostał znowu sam. „Nieprzenikniona tajemnica“. Zdawało mu się, że te wyrazy, zawieszone w powietrzu przed jego oczyma, znajdują oddźwięk w pulsującym mózgu. Chorobliwe przywidzenie, najwyraźniej...
Ten czyn szaleństwa, czy rozpaczy“.
Mechaniczny fortepian koło drzwi zaczął wygrywać walca, a potem nagle umilkł.
Towarzysz Ossipon, zwany doktorem, wyszedł z piwiarni. Przy drzwiach zawahał się, spoglądając na oślepiające, słoneczne światło — a w kieszeni jego tkwił dziennik, z opisem samobójstwa