baczył naprzeciw siebie starego Swinburne’a z czapką przyciśniętą do piersi; poorana, schłostana przez wichry, nieporuszona twarz oficera ociekała kroplami wody jak złom czerwonego granitu wśród ulewy. Stary wilk morski mógł sobie na płacz pozwolić, lecz kapitan musiał doczytać modlitwę do końca. Rozległ się plusk; a potem Whalley niewiele już pamiętał z tego co się działo przez kilka najbliższych dni. Stary marynarz z załogi, władający dobrze igłą, uszył dla dziecka żałobną sukienkę z czarnej sukni matki.
Nie wyglądało na to aby kapitan mógł kiedy zapomnieć — lecz życia przegrodzić tamą nie można, jak się przegradza ospały strumień. Życie wystąpi z brzegów i popłynie nad ludzką zgryzotą, zamknie się nad smutkiem jak morze nad martwym ciałem, bez względu na to ile miłości poszło na dno. Ale świat nie jest zły. Ludzie okazali kapitanowi wiele dobroci, szczególniej pani Gardner, żona starszego wspólnika z firmy Gardner, Patteson i Sp., do której Kondor należał. Pani Gardner zaproponowała że zajmie się małą i we właściwym czasie zabrała ją do Anglii (była to wówczas podróż nie lada — nawet pocztą lądową) razem z własnymi córeczkami, aby dopełnić jej wychowania. Upłynęło dziesięć lat, zanim kapitan Whalley znów córkę zobaczył.
Już jako malutka dziewczynka nie bała się złej pogody i prosiła ojca aby ją brał na pokład; umieszczał ją na piersi pod nieprzemakalnym płaszczem, skąd się przyglądała jak wielkie bałwany walą się na Kondora. Kotłowanina i huk fal zdawały się napełniać jej duszyczkę niewypowiedzianą rozkoszą. „Marnuje się, powinna być chłopcem“, żartował kapitan Whalley. Nazwał ją Ivy[1] ze względu na dźwięk tego słowa; pociągnęła go także jakaś niewyraźna asocjacja. Ivy oplotła się mocno wokół jego serca; pragnął aby wspierała się zawsze na ojcu jak na potężnym filarze i zapominał, póki
- ↑ Ivy, bluszcz po angielsku (przyp. tłum.).