roślinnością właściwą dżungli; dochodził aż do bramy wiodącej na dziedziniec Zjednoczonej Spółki Dokowej. Pospolite fronty nowych budynków rządowych przeplatały się z czarnym ogrodzeniem pustych parceli a widok nieba zdawał się się dodawać obszaru szerokiej ulicy. Była pusta; krajowcy unikali jej po godzinach pracy, jakby się spodziewając że któryś z tygrysów, gnieżdżących się w sąsiedztwie nowych wodociągów na wzgórzu, przybiegnie kurcgalopka środkiem traktu aby schwytać sobie na kolację chińskiego sklepikarza.
Idąc pustką wspaniale zarysowanej alei, kapitan Whalley nie wydawał się pomniejszony. Miał na to zbyt piękną prezencję. Jego samotna postać o wielkiej białej brodzie jak u pielgrzyma dążyła widać do jakiegoś określonego celu; w ręku trzymał grubą laskę podobną do maczugi. Z jednej strony ulicy stał nowy gmach sądu o niskim portyku bez ozdób, zaopatrzony w przysadziste kolumny na wpół ukryte za kilku starymi drzewami, które tam pozostawiono. Z drugiej strony boczne skrzydła nowego gmachu skarbowego kolonii dochodziły aż do chodnika. Kapitan Whalley, który nie miał teraz ani okrętu ani domu, przypomniał sobie, przechodząc, że na tym samym miejscu — kiedy pierwszy raz z Anglii przyjechał — była wieś rybacka: kilka szałasów zbudowanych z mat wznosiło się na palach między błotnistą zatoką o poziomie wody zależnym od przypływu i odpływu, a bagnistą ścieżką, która biegła dalej wijąc się wśród splątanego gąszczu, gdzie nie było żadnych doków ani też wodociągów.
Kapitan Whalley nie posiadał już statku — a zatem i domu. A biedna jego Ivy tam daleko również domu nie posiadała. Pensjonat nie jest domem, choć może być środkiem utrzymania. Uczucia kapitana były dotkliwie urażone projektem pensjonatu. Stanowisko społeczne Whalleya dało mu to usposobienie prawdziwie arystokratyczne, nacechowane pogardą dla snobizmu i uprzedzeniem do niektórych
Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/032
Ta strona została uwierzytelniona.