na pokładzie i odwrócił się, znaleźli się oko w oko. Dobrani wzrostem lecz krańcowo różni, stali naprzeciw siebie jakby ich dzielił nie tylko jasny pas słonecznego blasku, który padał przez szeroką szparę w płóciennym dachu, przecinał wąskie deski pokładu i kładł się między nimi jak strumień: dzieliło ich coś głębokiego, i subtelnego, i nieuchwytnego, niby tajne wspólnictwo w złem, ukryta podejrzliwość lub nieokreślony lęk.
Wreszcie Sterne, mrugając osadzonymi głęboko oczami i wysuwając gładką, wygoloną brodę, równie czerwoną jak reszta twarzy, mruknął:
— Widział pan? Statek dotknął mielizny! Widział pan?
Massy odparł pogardliwie takim samym tonem, nie podnosząc żółtej, nalanej twarzy:
— Możliwe. Ale gdyby pan był na miejscu Whalleya, siedzielibyśmy teraz w błocie.
— Bardzo pana przepraszam, lecz pozwolę sobie zaprzeczyć. Naturalnie że właściciel statku może mówić co mu się żywnie podoba na swoim rodzonym pokładzie i to jest w porządku; pozwolę sobie jednak...
— Proszę mi zejść z drogi.
Sterne drgnął z lekka — może był to odruch tłumionego gniewu — lecz nie odstąpił. Massy rozejrzał się w prawo i lewo po deskach pokładu, jakby wszędzie naokoło Sterne’a leżały jaja, których potłuc nie wolno i jakby szukał niecierpliwie pustych miejsc, gdzieby mógł stawiać nogi w ucieczce. Ale i on się nie poruszył, choć swobodnie mógł przejść obok Sterne’a.
— Słyszałem co pan tam mówił na górze — ciągnął dalej oficer — i pan ma zupełnie rację, zawsze coś jest nie w porządku...
— Na przykład jeśli się podsłuchuje tak jak pan, panie Sterne.
Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/088
Ta strona została uwierzytelniona.