ną świadomością jej potęgi. Nie za pomocą rozmyślań dokonał swego odkrycia, olśniło go nagle, a potem upewnił się o jego trafności, obserwując mnóstwo drobnych faktów, na które nie zwracał przedtem należytej uwagi. Niepewne tony w głębokim głosie kapitana; milczenie, które przywdziewał jak zbroję; powolne, rzekłbyś ostrożne gesty; długie okresy bezruchu, które wyglądały jakby człowiek śledzony przez Sterne’a lękał się zakłócić spokój powietrza; każdy ruch znany Sterne’owi, każde słowo dochodzące jego uszu, każde usłyszane westchnienie nabierały szczególnej doniosłości, potwierdzając jego domysły.
Dnie przeżywane na Sofali wydawały mu się teraz przepełnione dowodami — i to niezbitymi. W nocy, kiedy Sterne nie trzymał wachty, wykradał się w pidżamie ze swej kajuty (w poszukiwaniu nowych dowodów) i nieraz stał boso pod mostkiem chyba z godzinę, równie nieruchomy jak najbliższy stojak podtrzymujący dach płócienny. W okolicach, gdzie nawigacja jest łatwa, kapitan nie przebywa zwykle na pokładzie przez cały czas swojej wachty. Utarło się że zastępuje go serang; na otwartym morzu przy prostym kursie powierza się zazwyczaj serangowi pieczę nad statkiem. Ale wyglądało na to że ten starzec nie mógł spokojnie usiedzieć w swojej kajucie. Widocznie nie mógł spać. Nic dziwnego. To było również dowodem. Wśród ciszy statku, dyszącego na nieruchomym, ciemnym morzu, Sterne słyszał nieraz nad sobą cichy, nerwowy okrzyk:
— Serangu!
— Tuanie!
— Pilnujesz dobrze kompasu?
— Pilnuję, tuanie.
— Statek jest na właściwym kursie?
— Tak, tuanie. Idzie bardzo prosto.
Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/104
Ta strona została uwierzytelniona.