— Pana nic nie obchodzi, co się ze mną dzieje. Czy pan nie rozumie, że to równie dobrze pański interes jak mój? Tu nie ma żartów.
Usiadł u końca stołu, pomrukując coś pod nosem.
— Chyba że pan ma kilka odłożonych tysięcy. Ja nie mam ani grosza.
Van Wyk jadł obiad w oświetlonej wspaniale willi jarzącej się wśród mroku polanki nad ciemnym wybrzeżem. Potem zasiadł do fortepianu. Podczas pauzy w grze usłyszał powolne kroki na ścieżce biegnącej wzdłuż frontu. Deski trzasnęły pod ciężkimi krokami; Van Wyk odwrócił się nieco na taburecie i nasłuchiwał, nie odejmując palców od klawiatury. Mały jego foksterier zaszczekał gwałtownie, cofając się w głąb werandy. Rozległ się głęboki głos, przepraszający z powagą za „to najście“. Van Wyk podszedł szybko do brzegu werandy.
U szczytu schodów stała patriarchalna postać, wyniosła i nieruchoma; był to najwidoczniej nowy kapitan Sofali. Van Wyk widział okrągły tuzin owych kapitanów, ale żaden nie był podobny do tego ostatniego. Piesek szczekał wciąż; uskoczył w bok i ucichł dopiero wówczas, gdy Van Wyk machnął na niego chustką. Kapitan Whalley nawiązał rozmowę, lecz zetknął się ze sprzeciwem bardzo stanowczym choć ujawnionym z wyszukaną grzecznością.
Prowadzili dyskusję, stojąc w tym samym miejscu, gdzie znaleźli się naprzeciw siebie. Van Wyk przyglądał się gościowi z uwagą. W końcu rzekł, jakby go coś zmusiło do wyjścia z powściągliwości:
— Dziwi mię że pan się wstawia za takim skończonym idiotą.
Ten wykrzyk był prawie komplementem, jak gdyby Van Wyk chciał powiedzieć: „że też taki człowiek jak pan wstawia się za nim“.
Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/135
Ta strona została uwierzytelniona.