Kapitan Whalley puścił to mimo uszu. Mogło się zdawać że nic nie usłyszał. Mówił dalej, wyjaśniając że załagodzenie sporu z Massym obchodzi go osobiście. Osobiście...
Ale Van Wyk, uniesiony prawdziwym wstrętem do Massyego, rzekł bardzo ostro:
— Jeśli mam być szczery, to nie uważam aby jego charakter zasługiwał na szacunek lub zaufanie...
Kapitan Whalley, wyprostowany jak zawsze, stał się jakby o cal wyższy i szerszy; zdawało się że objętość jego piersi powiększyła się pod rozpostartą brodą.
— Proszę pana, chyba pan nie przypuszcza, że przyszedłem tu dyskutować nad charakterem człowieka, który jest moim — moim — hm — wspólnikiem.
Przez chwilę trwało coś na kształt uroczystego milczenia. Wreszcie kapitan Whalley zaznaczył, że nie ma zwyczaju dopraszać się czyjejkowiek łaski, ale waga, jaką przywiązuje do tej sprawy, skłoniła go do podjęcia usiłowań... Van Wyk, na którym kapitan zrobił dodatnie wrażenie, zmiękł pod wpływem nagłej ochoty do śmiechu i przerwał Whalleyowi:
— Niech już będzie jak pan chce, ponieważ pan stawia to jako kwestię osobistą; ale musi pan usiąść choćby na chwilę i wypalić ze mną cygaro.
Po krótkim wahaniu kapitan Whalley wszedł ciężkim krokiem na werandę. Oświadczył, że w przyszłości bierze na siebie odpowiedzialność za regularną obsługę; nazywa się Whalley — może dla marynarza (bo przecież mówi do marynarza?) to nazwisko brzmi niezupełnie obco. Jest tam na wyspie morska latarnia... Może nawet Van Wyk osobiście...
— Ach, tak! Doprawdy! — podchwycił natychmiast Van Wyk. Wskazał Whalleyowi krzesło. Jakież to zajmujące. Van Wyk pełnił służbę podczas ostatniej wojny aczyńskiej, ale nigdy nie zapędził się aż tak daleko na Wschód.
Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/136
Ta strona została uwierzytelniona.