Van Wyk zapewnił, że miewa czasem więcej towarzystwa niżby pragnął. Wspomniał z uśmiechem o stosunkach ze „swoim sułtanem“, podkreślając ich strony osobliwe. Sułtan składał mu wizyty wraz z liczną świtą. Ludzie z orszaku władcy niszczyli trawnik przed domem (pod tropikami nie łatwo utrzymać coś na kształt trawnika), a ostatnim razem połamali kilka rzadkich krzewów, które Van Wyk o, tam posadził. A kapitan Whalley przypomniał sobie natychmiast, że w roku czterdziestym siódmym ówczesny sułtan, „dziadek obecnego“, znany był jako gorliwy opiekun korsarskich flot lub pojedynczych prao z dalszego Wschodu; wszystkie miały bezpieczne schronienie na rzece pod Batu Beru. Sułtan popierał finansowo najwydatniej wodza plemienia Balinini imieniem hadżi Daman. Kapitan Whalley poruszył znacząco krzaczastymi białymi brwiami i powiedział że miał sposobność odczuć to na własnej skórze. Świat zrobił postępy od tamtych czasów.
Van Wyk zaprzeczył z niespodzianą cierpkością. Świat zrobił postępy? Ale w czym? Van Wyk chciałby to wiedzieć.
No przecież w poznaniu prawdy, w moralności, w sprawiedliwości, w porządku — a także i w uczciwości, bo jeśli ludzie szkodzą sobie nawzajem to raczej przez nieświadomość. W końcu kapitan wypowiedział dziwaczną konkluzję, że przyjemniej teraz żyć na świecie.
Van Wyk oświadczył na to przekornie, że nie uważa aby na przykład Massy miał charakter milszy niż piraci z plemienia Balinini. Rzeka zyskała niewiele na zamianie. Piraci na swój sposób nie ustępowali w uczciwości Massyemu. On jest na pewno mniej okrutny niż hadżi Daman, ale...
— No a pan, kochany panie? — zaśmiał się kapitan Whalley głębokim, cichym śmiechem. — Przecież obecność pana tutaj jest niewątpliwym postępem — ciągnął żartobliwie. Milej człowiekowi wypalić dobre cygaro niż dostać po łbie, a nic innego nie byłoby spotkało Whalleya, gdyby się tu zjawił
Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/139
Ta strona została uwierzytelniona.