Przy dalszych spotkaniach kapitan Whalley przyjmował niekiedy zaproszenie na obiad „w willi“. Czasem nawet dawał się namówić na wypicie kieliszka wina.
— Kochany panie, niech pan nie myśli że się wina boję — tłumaczył. — Przestałem je pić z pewnej ważnej przyczyny.
Przy innej sposobności zauważył, rozparłszy się wygodnie w fotelu:
— Pan zawsze odnosił się do mnie bardzo... bardzo po ludzku, drogi panie, i to od pierwszej chwili.
— Przyzna pan chyba że mam w tym pewną zasługę — podsunął chytrze Van Wyk. — Wspólnik tego zacnego Massyego... No, no, drogi kapitanie, ani słowa już o nim nie powiem.
— To by się na nic nie przydało — stwierdził Whalley nieco markotnie. — Mówiłem już panu że moje życie — moja praca — jest nie tylko dla mnie potrzebna. Nic innego mi nie pozostaje. — Urwał, obracając w dłoni kieliszek. — Mam jedyne dziecko — córkę.
Szeroki gest jego ręki, która opadła na stół, zdawał się odnosić do małej dziewczynki przebywającej gdzieś bardzo daleko. — Ufam że zobaczę ją jeszcze przed śmiercią. A tymczasem wystarcza mi świadomość że ona mnie ma, zdrowego i całego — Bogu dzięki. Pan nie może zrozumieć jakie to uczucie. Krew z mojej krwi, kość z mojej kości; istny obraz mojej nieboszczki żony. Otóż ona...
Umilkł znów i wyrzekł ze stoicyzmem:
— Ona walczy ciężko o byt.
Głowa opadła mu na piersi; trwał tak ze zmarszczoną brwią, jakby rozmyślając nad czymś z wysiłkiem. Lecz zwykle jego dusza promieniowała pogodą i wiarą bez granic w nadziemską potęgę. Van Wyk zadawał sobie czasem pytanie, ile z tej wiary Whalley zawdzięcza wspaniałej swej żywotności, sile ciała, która zdawała się i duszy udzielać. Polubił bardzo kapitana Whalleya.
Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/144
Ta strona została uwierzytelniona.