syego nie drażnić. Tylko żadnych awantur! Niech wszystko stanie się jakby samo przez się.
Van Wyk w ciągu całego obiadu miał poczucie osamotnienia, które nawiedza nas czasem podczas obcowania z bliskimi. Przykro było patrzeć jak kapitan Whalley nie mógł nic przełknąć mimo wysiłków. Owładnęło nim dziwne roztargnienie. Ręka jego błądziła niepewnie nad stołem; zdawało się że mózg, głęboko czymś zaprzątnięty, zostawił ją bez kierownictwa. Wśród wielkiej ciszy panującej na wybrzeżu Van Wyk słyszał był z bardzo daleka idącego pod górę kapitana i zauważył chwiejność jego chodu. Doszedłszy do werandy, Whalley uderzył czubkiem trzewika o najniższy stopień, jakby szedł głęboko zamyślony z podniesioną głową. Gdyby kapitan Sofali był innego rodzaju człowiekiem, Van Wyk mógłby sądzić, że wchodzi tu w grę starość Whalleya. Ale wystarczało rzucić na niego wzrokiem. Czas istotnie naznaczył go swoim piętnem, lecz pozostawił mu całą jego sprawność, a prosta wiara Whalleya dopatrywała się w tym łaski zesłanej od Boga.
— Jakże ja zdołam go ostrzec? — zapytywał siebie Van Wyk, jakby kapitan Whalley znajdował się gdzieś daleko i był dla wszelkiego zła niedostępny. Na myśl o Sterne’ie wstręt ogarniał Van Wyka. Wspomnieć o pogróżkach Sterne’a człowiekowi takiemu jak Whalley byłoby wręcz nieprzyzwoicie. W tego rodzaju napomknieniach jest coś bardziej niecnego i obelżywego niż w wyraźnym zarzucie zbrodni, jest coś co ma poniżające znamię szantażu.
— To człowiek przejrzysty. Co mógłby mu kto zarzucić? I w jakim celu? — rozmyślał Van Wyk. Potęga, której Whalley zaufał, uznała za stosowne odebrać mu wszystko, czego by zawiść mogła się imać, nie zostawiając kapitanowi nic poza suchym kawałkiem chleba.
— Może pan tego pozwoli — rzekł Van Wyk, przysuwając Whalleyowi półmisek. Nagle przyszło mu do głowy,
Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/149
Ta strona została uwierzytelniona.