że kto wie czy Sterne nie ostrzy sobie zębów na dowództwo Sofali. Van Wyka zaskoczyła ta myśl, mimo jego mizantropii; zdawało się stąd wynikać, że nikt nie może się uznać za bezpiecznego wśród bliźnich, chyba jeśli znajdzie się na samym dnie nędzy. Van Wyk sądził, iż nie trzeba się właściwie przejmować intrygą tego rodzaju, ale ponieważ wchodził tu w grę człowiek tak niepomiernie głupi jak Massy, należało koniecznie przestrzec Whalleya.
W tej samej chwili kapitan Whalley, który siedział prosty jak struna, z głębokimi oczodołami zasłoniętymi przez krzaczaste brwi i dużymi, brunatnymi rękoma po obu stronach pustego talerza, rzekł nagle przez stół do Van Wyka:
— Proszę pana, pan odnosił się do mnie zawsze z serdeczną życzliwością i uznaniem.
— Drogi kapitanie, pan przywiązuje zbyt wiele wagi do tego, że po prostu nie jestem dzikusem. — Van Wyk, wzburzony myślą o zdradzieckim posunięciu Sterne’a, ciągnął dalej głośno i dobitnie, jakby oficer Sofali ukrywał się gdzieś w pobliżu: — Uznanie, jakie miałem sposobność panu okazać, należy się święcie charakterowi, który nauczyłem się cenić; mego szacunku dla pana nic naruszyć nie może.
Usłyszawszy lekki dźwięk szkła, Van Wyk oderwał oczy od kawałka ananasa, który krajał na talerzu w drobną kostkę. Kapitan Whalley, poprawiając się na krześle, przewrócił pustą szklankę.
Nie spojrzał w jej stronę; siedział bokiem i osłaniał dłonią czoło, wspierając się na łokciu; drugą ręką szukał niepewnym ruchem przewróconej szklanki, lecz wkrótce tego zaniechał. Van Wyk otworzył szeroko oczy, jakby nagle wydarzyło się coś bardzo ważnego. Nie wiedział dlaczego czuł się taki wstrząśnięty, ale przez chwilę zapomniał zupełnie o Sterne’ie.
— Co? Co się stało?
Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/150
Ta strona została uwierzytelniona.