A kapitan Whalley, na wpół odwrócony, wyszeptał głucho z niepokojem:
— Szacunek!
— I jeszcze coś więcej niż szacunek — wyrzekł zwolna Van Wyk, nie odwracając wzroku od kapitana.
— Dość! Niech pan zamilknie! — rzekł Whalley, nie zmieniając pozy i nie podnosząc głosu. — Ani słowa więcej! Ja się panu odwdzięczyć nie mogę. Nawet na to jestem teraz za biedny. A szacunek pana, to coś bardzo cennego. Pan by się nie poniżył do oszukiwania najnędzniejszego z biedaków, pan by nie narażał na niebezpieczeństwo statku przy każdym jego wyjściu na morze.
Van Wyk, pochylony naprzód z twarzą oblaną ponsem, z nakrochmaloną serwetą na kolanach, nie dowierzał uszom, świadectwu zmysłów, władzom umysłowym gościa.
— Jakto? Dlaczego? Na miłość boską, co to ma znaczyć? Jaki statek? Nie rozumiem o kim...
— Więc świadczę się Bogiem że mówię o sobie: statek jest w niebezpieczeństwie, gdy jego kapitan niedowidzi. Ja tracę wzrok.
Van Wyk drgnął lekko i przez parę sekund siedział bez ruchu; potem wspomniawszy słowa Sterne’a: „Będzie musiał dać za wygraną“, nurknął pod stół aby podnieść serwetę, która zsunęła mu się z kolan. A więc o to chodziło! W tej samej chwili stłumiony głos kapitana Whalleya rozległ się nad nim:
— Oszukałem ich wszystkich. Nikt nie wie o niczym.
Van Wyk podniósł się z rozognioną twarzą. Kapitan Whalley, nieruchomy pod pełnym blaskiem lampy, ciągle osłaniał twarz ręką.
— Pan zdobył się na tę odwagę?
— Niech pan to nazwie jak pan chce. Ale pan jest człowiekiem ludzkim, pan jest... gentlemanem, panie Van Wyk. Mógłby się pan spytać, co się stało z moim sumieniem.
Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/151
Ta strona została uwierzytelniona.