Okropny szept Whalleya płynął dalej.
— Nawet znak bożego gniewu nie zdołał mnie zmusić do zapomnienia o Ivy. Jakże ją mogłem opuścić, kiedy czułem wciąż swoją żywotność — czułem gorącą krew w żyłach. Nie mniej gorącą niż u pana. Zdaje mi się że — jak oślepiony Samson — znalazłbym dosyć siły aby zwalić na siebie świątynię. Ivy walczy ciężko o byt — to moje dziecko, nad którym często modliliśmy się razem, moja nieboszczka żona i ja. Pamięta pan tamten dzień, kiedy mówiłem do pana mniej więcej w te słowa: wierzę, że Bóg pozwoli mi dożyć stu lat — ze względu na nią... Czy to jest grzech, jeśli się kocha swoje dziecko? Czy pan widzi w tym grzech? Dla niej byłem gotów żyć wiecznie. I wierzyłem prawie, że tak będzie. A teraz modlę się o śmierć. Ach, ty zarozumiały człowieku! Chciałeś żyć...
Potężne, gwałtowne targnięcie wielkiego ciała, wstrząśniętego przez głośny szloch, sprawiło że wszystkie kieliszki i szklanki rozdźwięczały się na stole, a cały dom rzekłbyś zadrżał aż po sam dach. Van Wyk znalazł ujście dla swej zawiedzionej miłości w walce z przyrodą i stąd rozumiał bardzo dobrze że ten człowiek, którego całe życie było nieustannym działaniem, potrafi tylko czynem okazywać swoje uczucia; że gdyby Whalley przestał narażać się dobrowolnie, pracować, cierpieć dla swego dziecka, byłoby to dosłownie wydarciem z jego serca gorącej miłości do córki — potwornością nie do pomyślenia.
Kapitan Whalley trwał w tej samej pozie, która zdawała się wyrażać wstyd, żal i jakby wyzwanie.
— Oszukiwałem nawet pana. Gdyby pan nie wymówił słowa: szacunek... To słowo nie jest dla mnie stosowne. Byłbym kłamał dalej i przed panem. Przecież już przed panem kłamałem. Czyż pan nie miał powierzyć statkowi swojego towaru — właśnie w czasie tej podróży?
Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.