Dłoń Whalleya osunęła się ciężko na stół. Van Wyk siedział, zwiesiwszy ręce, z głową pochyloną na piersi i przygryzał dolną wargę białymi błyszczącymi zębami; rozmyślał nad tym co mówił Sterne: „On musi dać za wygraną“.
— Serang oczywiście nic nie wie.
— Nikt nic nie wie — rzekł z przekonaniem kapitan Whalley.
— Ach tak. Nikt nie wie. To doskonale. Czy pan potrafi utrzymać ten stan rzeczy do końca podróży? To już ostatnia podróż objęta umową z Massym.
Kapitan Whalley dźwignął się i stał, wyprostowany, wspaniały, z wielką białą brodą zakrywającą jak srebrny pancerz straszliwą tajemnicę jego serca. Tak; właśnie w tym pokładał jedyną nadzieję jaka mu pozostała, nadzieję że zobaczy córkę, że wycofa pieniądze; była to ostatnia rzecz, którą mógł dla niej zrobić; potem zaszyje się w pierwszą lepszą dziurę jako bezużyteczny ciężar, jako wyrzut dla samego siebie. Głos mu zadrżał.
— Niech pan tylko pomyśli! Nigdy już jej nie ujrzeć: tej jedynej poza mną istoty, która pamięta moją żonę. Ivy to żywy jej portret. Całe szczęście, że matka Ivy jest tam, gdzie się już nie wylewa łez nad tymi których się kochało i którzy powinni się modlić, aby nie byli wodzeni na pokuszenie — bo chyba błogosławieni znają tajemnicę łaski, tajemnicę stosunku Boga do Jego stworzeń — Jego dzieci.
Zachwiał się z lekka i rzekł z surową godnością:
— Ja tej tajemnicy nie znam. Wiem tylko że Bóg dał mi dziecko.
Ruszył z miejsca. Van Wyk, zerwawszy się, zrozumiał w pełni co znaczyły wahające się kroki Whalleya, niepewnie wyciągnięta ręka, sztywność z jaką trzymał głowę. Serce Van Wyka biło szybko; odsunął na bok krzesło i mimo woli postąpił naprzód, jakby chcąc Whalleyowi podać rękę. Ale kapitan minął go, kierując się prosto ku schodom.
Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/155
Ta strona została uwierzytelniona.