— Pan jest człowiekiem twardym.
— Dość tego — obruszył się na mechanika kapitan Whalley. — Nic pan ode mnie nie uzyska, bo nie mam już nic do oddania.
— Prawda by to była!
Massy, wychodząc, obejrzał się raz jeden; drzwi zamknęły się za nim i Whalley został w samotności, równie nieruchomy jak przedtem. Nie miał już nic własnego, nawet jego przeszłość — honor, szczerość, słuszna duma — przepadły. Całe jego życie bez skazy zwaliło się w przepaść. Pożegnał się z nim raz na zawsze. Ale postanowił ocalić to co stanowiło jej własność. Ocalić tylko drobną sumę pieniędzy. Pojedzie i wręczy jej to osobiście — ten ostatni dar człowieka, który żył zbyt długo. I potężny, gwałtowny poryw namiętnej ojcowskiej miłości wybuchł w nim z całą niewygasłą siłą jego bezużytecznego życia — wybuchł pragnieniem aby córkę zobaczyć.
Massy poszedł wprost do swej kajuty, znajdującej się z drugiej strony pokładu, zapalił światło i wyszukał zapisany na kartce ów wyśniony numer, którego cyfry rozpaliły w nim także namiętność — lecz zupełnie inną. Nie wolno mu pominąć ani jednego ciągnienia. Ten numer na pewno coś oznacza. Ale jakiego użyć wybiegu aby utrzymać się na powierzchni?
— Wstrętny sknera! — mruknął.
Ani teraz ani dawniej nie mógł Sterne powiedzieć Massyemu nic nowego o jego wspólniku, ale za to Massy mógł powiedzieć Sterne’owi, że z nieszczęścia ludzkiego można zrobić lepszy użytek, niż pozbyć się dotkniętego nieszczęściem człowieka i co za tym idzie odsunąć na rok termin uciążliwej spłaty. Daleko lepszym sposobem było utrzymać w tajemnicy nieszczęście tego człowieka i doprowadzić go do pozostania na stanowisku. Jeżeli ów człowiek rzeczywiście nie ma pieniędzy, wówczas będzie chciał zostać na statku
Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/171
Ta strona została uwierzytelniona.