— Czy oswoiłeś się już z mrokiem, serangu? Nie bardzo jest ciemno; zostanę, dopóki nie będziesz dobrze widział.
Stary Malaj mruknął coś, podniósł na oficera znużony wzrok, przesunął się bokiem w światło latarki kompasowej i utkwił oczy w kompasie, splatając ręce na plecach.
— Około pół do trzeciej będziesz musiał pilnie wypatrywać lądu, serangu. Ale właściwie jest jasno. Wstąpiłeś po drodze do kapitana, co? On wie, która teraz godzina? No więc już idę.
U stóp drabiny odstąpił w bok, przepuszczając kapitana. Przypatrywał się Whalleyowi, idącemu w górę po drabinie równym, pewnym krokiem i zamyślił się na chwilę.
— To dziwne — powiedział sobie — nigdy nie można być pewnym czy on widzi człowieka, czy nie. Przecież tym razem mógł słyszeć mój oddech.
Wziąwszy jednak wszystko pod uwagę, był to człowiek niezwykły. Podobno swego czasu cieszył się sławą. Sterne bardzo temu wierzył. I z całą pogodą doszedł do wniosku, że kapitan dostrzega ludzi o tyle o ile — jak teraz na przykład jego, Sterne’a — ale, nie będąc pewnym kogo widzi, zachowuje obojętne milczenie aby się nie zdradzić. Sterne był chytrym obserwatorem.
Konieczność ciągłego udawania uprzytomniła Whalleyowi jak dalece jego sytuacja jest poniżająca. Zabrnął w nią przez miłość ojcowską, przez nieograniczoną wiarę że boska sprawiedliwość będzie wymierzona uczuciom ludzkim na ziemi. Zdobył dla biednej Ivy wynagrodzenie za jeszcze jeden miesiąc pracy; może jego kalectwo okaże się tylko czasowe? Bóg nie zechce pozbawić swego dziecka możności pomagania najbliższym — nie zechce rzucić go bezbronnego w wieczną noc. Z początku Whalley chwytał się każdej nadziei; a gdy oczywistość nieszczęścia stała się silniejsza od nadziei, usiłował oczywistości nie wierzyć.
Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/175
Ta strona została uwierzytelniona.