Kapitan Whalley padł na kolana, wyciągając po omacku ręce jawnym gestem ślepca. Trzęsły się te ręce poszukujące prawdy. Whalley dojrzał ją. Żelazo tuż przy kompasie. Błędny kurs. Chcą zatopić statek! Jego statek. O nie! To się nie uda.
— Skocz co tchu! Stop! — ryknął nie swoim głosem.
Rzucił się z wyciągniętymi naprzód rękami, on, człowiek ślepy, i podczas gdy dźwięk gongu zewsząd jeszcze echem rozbrzmiewał, parowiec uderzył całym pędem jak gdyby w zbocze góry.
Wzdłuż północnego brzegu cieśniny woda była niska. Massy na to nie liczył. Zamiast wejść na ławicę połową długości, nadział się na grzbiet kamiennej rafy, która byłaby pod wodą w czasie przypływu. To uczyniło zderzenie po prostu strasznym. Wszyscy ludzie będący na nogach przewrócili się gwałtownie; wstrząśnięty osprzęt zgrzytnął przeraźliwie aż do szczytu masztów. Światła zgasły co do jednego; zerwało się kilka baksztagów, uderzając z grzechotem o komin; huk, łomot, dźwięki pękających drucianych lin, głośne łoskoty dały się słyszeć; latarnia szczytowa przeleciała nad dziobem i wszystkie drzwi zaczęły mocno trzaskać. Statek, ugodziwszy o rafę, odskoczył i jak taran uderzył po raz drugi w to samo miejsce. Dopełniło to spustoszenia; komin po zerwaniu baksztagów przewrócił się z głuchym hukiem jak gdyby grzmotu, zmiażdżył koło od steru, połamał drewwniany szkielet płóciennego dachu i rozbił skrzynie pokładowe, napełniając mostek mnóstwem potrzaskanych drewien. Kapitan Whalley dźwignął się, zakrwawiony, w poszarpanym odzieniu i stał wśród szczątków sięgających mu kolan, poznając głównie po odgłosach niebezpieczeństwo, którego uniknął; w ramionach trzymał kurtkę Massyego.
Tymczasem Sterne (wyrzucony z koi) dał rozkaz aby się cofnąć. Śruba obróciła się kilka razy a potem jakiś głos wrzasnął: „Wyłaźże z tej psiamać maszynowni, Jack!“
Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/181
Ta strona została uwierzytelniona.