Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/182

Ta strona została uwierzytelniona.

i maszyny zatrzymały się; lecz statek zsunął się z rafy i stał bez ruchu, a gęsta chmura pary buchała z potrzaskanych rur, niknąc wśród nocy rozwichrzonymi kłębami. Mimo nagłości katastrofy nie było krzyków, jakby gwałtowność zderzenia ogłuszyła niewyraźną grupę ludzi, słaniających się tam i sam na pomostach. Nad zmąconymi pomrukami zapanował dobitny głos seranga, który wyciągnął sondę z wody:
— Bez dna.
Wówczas Sterne krzyknął cienkim, wytężonym głosem:
— Dokąd statek zalazł u diabła? Gdzie my jesteśmy?
Kapitan Whalley odrzekł spokojnym basem:
— Między skałami od wschodu.
— Pan jest tego pewny? Więc statek nigdy już się stąd nie wydostanie.
— Za pięć minut pójdzie na dno. Łodzie, Sterne. Nawet jedna łódź ocali was wszystkich w tę ciszę.
Chińscy palacze rzucili się niesforną gromadą do lewostronnych łodzi. Nikt nie usiłował ich zatrzymać. Malaje uspokoili się po chwilowym zamęcie, a zachowanie Sterne’a było przyzwoite. Kapitan Whalley stał w miejscu nieporuszenie. Myśli jego były mroczniejsze niż ta noc, w ciągu której stracił statek pierwszy raz w życiu.
— Przez niego straciłem statek.
Wysoka postać, stojąca przed kapitanem wśród szczątków zaścielających mostek, szepnęła obłędnie:
— Nikomu ani słowa!
Massy podszedł bliżej, potykając się. Kapitan Whalley słyszał jak mu zęby dzwoniły.
— Mam pana kurtkę.
— Niech pan rzuci ją. Niech pan stąd idzie — nalegał dygocący głos. — D-d-do ł-ł-łodzi!
— Dostanie pan za to pięć lat.
Massyemu głos uwiązł w gardle. Jego słowa były tylko suchym szelestem dobywającym się z krtani.