Strona:PL Joseph Conrad-W oczach Zachodu 028.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Ziemianicz, jak wymiarkował Razumow, był miejskim chłopem, któremu się powodziło; trudnił się wynajmowaniem sanek i koni. Haldin przerwał opowiadanie i wykrzyknął:
— O! to typ! Dzielna dusza! Najlepszy woźnica w Petersburgu. I ma taką trójkę!... O! to człowiek!
Ów Ziemianicz zobowiązał się zawieźć bezpiecznie jedną lub dwie osoby każdego czasu na jedną z pomniejszych stacyjek kolei południowej. Ale nie było czasu uprzedzić go o tem poprzedniego wieczoru. Zazwyczaj można go było zastać w lichej szynkowni za rogatkami. Gdy jednak Haldin przyszedł tam, Ziemianicza nie było i spodziewano się go dopiero wieczorem. Haldin więc zaczął błąkać się po mieście.
Ujrzawszy otwartą bramę jakiegoś składu drzewa, wszedł, by znaleźć osłonę od wiatru, który dął po pustej, szerokiej jezdni. Wielkie, kwadratowe sągi porąbanego drzewa, zawiane śniegiem, wyglądały jak wiejskie chaty. Zpoczątku, stróż, który odkrył Haldina, przykucniętego pośród nich, rozmawiał z nim przyjaźnie. Był to suchy staruszek w dwóch podartych wojskowych mundurach; jego pomarszczona, drobna twarz, podwiązana brudną, czerwoną chustką, wyglądała komicznie. Nagle zasępił się i ni stąd, ni zowąd zaczął wrzeszczeć:
— Czego się tu włóczysz, przybłędo jakiś! Znamy się na takich ptaszkach. Chłop młody i zdrów, będzie mi się tu wylegiwał. I nawet pijany nie jesteś. Czego tu chcesz? Nie strasz nas. Wynoś się stąd. Źle ci z oczu patrzy.
Haldin zatrzymał się przed siedzącym nieruchomo Razumowem. Było coś nieopisanie śmiałego, niemal wyzywającego w jego gibkiej postaci i białem czole, nad którem jasne włosy jeżyły się bujnie.