Strona:PL Joseph Conrad-W oczach Zachodu 048.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

I znowu przez kilkadziesiąt kroków szedł jak w próżni. Otulił się szczelniej płaszczem i nacisnął czapkę na oczy.
— Zdradzić. Wielkie słowo. Cóż to jest zdrada? Mówi się, że człowiek zdradza swój kraj, przyjaciół, kochankę. Musi tu przedewszystkiem istnieć jakiś moralny związek. Człowiek może jedynie zdradzić swoje sumienie. A gdzie tu wchodzi w grę moje sumienie? Jakie węzły wspólnych wierzeń, wspólnych przekonań zmuszają mnie, abym się pozwolił wciągać w przepaść temu fanatycznemu idjocie? Wprost przeciwnie, wszelkie zobowiązania prawdziwej odwagi są po tamtej stronie.
Razumow rozejrzał się dokoła z pod czapki.
— Cóż mi mogą zarzucić przesądy świata? Czym wywoływał jego wynurzenia? Nie! Czy bodaj jednem słowem, jednem spojrzeniem upoważniłem go do przypuszczenia, że przyjmuję jego zaufanie? Nie! Prawda, że zgodziłem się iść do Ziemianicza. No, i poszedłem. I złamałem na nim widły — na tem bydlęciu.
Coś jakby zawirowało w jego głowie, wydobywając na powierzchnię jeden szczególnie jasny wytwór mózgu.
— W każdym razie będzie lepiej — zauważył całkiem odmiennym, myślowym tonem, — jeżeli tę okoliczność zatrzymam przy sobie.
Minął zakręt, wiodący do jego mieszkania, i znalazł się na szerokiej, widnej ulicy. Otwarte były jeszcze niektóre sklepy i wszystkie restauracje, światła padały na chodniki, po których mężczyźni w kosztownych futrach, tu i owdzie w towarzystwie eleganckiej postaci kobiecej, spacerowali swobodnie. Razumow spoglądał na nich z pogardą surowego wyznawcy dla płochego tłumu. To był wielki świat: ci oficerowie, dygnitarze, członkowie Yacht-Clubu.