Strona:PL Joseph Conrad-W oczach Zachodu 291.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

i dwojgiem małych dzieci. Ale jakim sposobem ten człowiek o powierzchowności tak dziwacznej, że miejskie psy wyły z pewnością na jego widok, mógł się wyślizgiwać z sieci policji?
— No, i co? No i co? — zaskrzeczał. — Jestem tylko szczery. Przecież wiadomo, że tamten był głównym działaczem. Przeto byłoby lepiej, żeby pozostał przy życiu. Byłby pożyteczniejszy. Nie jestem sentymentalny. Mówię co myślę. To chyba proste.
Kwak! Kwak! Kwak! skrzeczał bez najlżejszego poruszenia ten człowiek o złowrogim pseudonimie, ten groteskowy przykład zazdrości zawodowej, ten wykonawca wyroków rewolucyjnych, straszliwy N. N., rozdrażniony, jak modny tenor, gdy śpiew jakiegoś podrzędnego amatora zwróci na siebie uwagę. Zofja Antonowna wzruszyła ramionami. Towarzysz z wojskowym, rudym wąsem pośpieszył ku Razumowowi pełen pojednawczych chęci w swym silnym, huczącym głosie.
— Do stu djabłów! I w dodatku tutaj, prawie na publicznej drodze. Ale pan sam widzisz, co to jest. Jeden z jego żartobliwych wybryków. Zupełnie bez znaczenia.
— Proszę, nie troszcz się pan o to — zawołał Razumow, wybuchając przeciągłym śmiechem. — Nie wspominaj o tem.
Tamten, ze swemi suchotniczemi rumieńcami, jak dwa wypalone piętna na kościach policzkowych, popatrzył na niego przez chwilę i także wybuchnął śmiechem. Razumow, którego wesołość szybko zamarła, postąpił krok naprzód.
— Dość tego — zaczął donośnym, ostrym głosem, choć nogi pod nim drżały. — Nie ścierpię tego więcej. Nie pozwolę nikomu... Rozumiem doskonale, co znaczą te