Strona:PL Joseph Conrad-W oczach Zachodu 349.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

to tym jej spokojnym, cichym głosem, z tą bladą, wymizerowaną twarzą, martwą jak kamień. To było nie do zniesienia...
Panna Haldin mówiła zniżonym głosem i szybciej, niż kiedykolwiek dotychczas. To samo było już niepokojące. W jasno oświetlonym przedpokoju widziałem pod woalką silne rumieńce jej twarzyczki. Stała wyprostowana, z lewą ręką lekko opartą o stoliczek. Prawa nieruchomo zwieszała się zboku. Raz po raz ustami chwytała oddech.
— To było nad moje siły. Pomyśl pan tylko! Mama wyobraziła sobie, że czynię przygotowania do wyjazdu; że chcę ją opuścić cichaczem. Uklękłam przy niej, błagając, by zastanowiła się nad tem co mówi. Położyła mi rękę na głowie, ale trwała przy swojem. Wierzyła zawsze, że była godną zaufania swoich dzieci, ale pokazało się, że była w błędzie. Syn nie zaufał ani jej miłości, ani jej umysłowi, a teraz ja chciałam opuścić ją w taki okrutny i niesprawiedliwy sposób, i tak dalej, i tak dalej. Ani sposobu wybić jej to z głowy... To już takie chorobliwe urojenie. Dowodziła, że czuje jakąś zmianę we mnie... Jeżeli moje przekonania powołują mnie, pocóż ta tajemniczość... czy była jakąś tchórzliwą, słabą istotą, której niebezpiecznie jest zaufać? „Czyż moje serce potrafiłoby zdradzić moje dzieci?“ mówiła, wciąż gładząc mnie po głowie. To było nie do zniesienia. A ona ciągle głaskała mnie po głowie... Zaprzeczać było rzeczą zupełnie zbyteczną... Biedaczka chora jest i nawet jej dusza...
Nie śmiałem przerwać milczenia, jakie zapanowało pomiędzy nami. Spojrzałem jej w oczy błyszczące poprzez welon.
— Ja! Zmieniona! — wykrzyknęła tym samym cichym głosem. — Moje przekonania powołują mnie!.. Ach! po-