morskich spraw i pracy marynarzy, była to dla niego prawdziwa gratka. Przy wysokiem poczuciu swych urzędowych obowiązków odznaczał się niewyczerpaną dobrocią — wybitną skłonnością do wyświadczania wszelkich możliwych usług członkom zawodu, w którym był swego czasu znakomitym kapitanem. A czyż można wyświadczyć marynarzowi większe dobrodziejstwo niż nastręczyć mu pracę? Kapitan Froud uważał, że Stowarzyszenie Kapitanów, poza ogólną opieką nad naszemi sprawami, powinno być nieoficjalną agencją najwyższej klasy, dostarczającą nam posad.
— Usiłuję przekonać wszystkich armatorów, żeby zwracali się do nas o potrzebnych im ludzi. Nasze stowarzyszenie nie ma nic z ducha związków zawodowych i doprawdy nie widzę, dlaczegoby armatorzy nie mieli do nas się zwracać — rzekł raz do mnie. — A przytem zawsze mówię, że jeśli wszyscy zgłaszający się mają równe kwalifikacje, kapitanowie powinni przenosić członków stowarzyszenia nad innych kandydatów. Na mojem stanowisku łatwo mi naogół znaleźć dla dowódców to, czego pragną, wśród naszych członków lub też członków korespondentów.
W mych wędrówkach po Londynie z zachodu na wschód i z powrotem (nie miałem wówczas nic do roboty) dwa małe pokoiki na Fenchurch Street były czemś w rodzaju schronienia, gdzie mój duch, stęskniony za morzem, mógł się czuć bliżej okrętów, ludzi i życia swego wyboru — bliżej niż w jakiemkolwiek innem miejscu na stałym lądzie. Około piątej popołudniu schronienie to bywało pełne ludzi i tytoniowego dymu, lecz kapitan Froud urzędował oddzielnie w mniejszym pokoju i udzielał tam posłuchań, których głównym celem było wyświadczanie przysług. I oto pewnego
Strona:PL Joseph Conrad-Ze Wspomnień.djvu/036
Ta strona została uwierzytelniona.