chmurnego popołudnia — działo się to w listopadzie — kiwnął na mnie zgiętym palcem, spoglądając zza okularów w charakterystyczny sposób, który zapamiętałem chyba najlepiej z całej jego powierzchowności.
— Był u mnie dziś rano pewien kapitan — rzekł, wracając do swego biurka i wskazując mi krzesło — który potrzebuje oficera. Chodzi tu o parowiec. Pan wie, to dla mnie największa przyjemność kiedy mię o coś proszą, ale na nieszczęście niebardzo widzę cobym mógł zrobić w tym wypadku...
Sąsiedni pokój pełen był ludzi, to też spojrzałem ze zdziwieniem na zamknięte drzwi, ale kapitan potrząsnął głową.
— O tak, byłbym uszczęśliwiony gdyby się udało dostać to miejsce dla któregoś z nich. Ale rzecz w tem, że ów kapitan potrzebuje oficera mówiącego płynnie po francusku, a to niełatwo znaleźć. Osobiście nie znam żadnego takiego oficera prócz pana. To jest miejsce drugiego pomocnika i oczywiście panby go nie wziął... prawda? Wiem, że to nie jest to, czego pan szuka.
Nie tego szukałem istotnie. Byłem pogrążony w lenistwie jak człowiek, którego zaprząta tylko jedno: pogoń za słowami dla uchwycenia swych wizyj. Ale przyznaję, że nazewnątrz przypominałem mniej więcej człowieka, któryby mógł objąć stanowisko drugiego oficera na parowcu wydzierżawionym przez francuską spółkę. Nie zdradzałem się z tem, że mię prześladuje los Niny i szum podzwrotnikowych lasów; nawet poufne obcowanie z Almayerem (człowiekiem o słabym charakterze) nie odbijało się wyraźnie w mych rysach. Przez wiele lat Almayer i świat, w którym się obracał, przepełniały mi wyobraźnię, nie naruszając — sądzę —
Strona:PL Joseph Conrad-Ze Wspomnień.djvu/037
Ta strona została uwierzytelniona.