Strona:PL Joseph Conrad-Ze Wspomnień.djvu/046

Ta strona została uwierzytelniona.

szony przez chorobę, małomówny, o prostem i skromnem obejściu — lecz w całej osobie miał coś niezwykłego, co go odgradzało od szarego tłumu naszych sześćdziesięciu pasażerów. Zaduma malowała się w jego oczach; patrzył jakby wgłąb samego siebie. Zapytał nieco ochrypłym, miłym głosem w zwykły swój sposób, pociągający i dyskretny:
— A co to jest takiego?
— Coś w rodzaju opowiadania — rzekłem z wysiłkiem. — To nawet jeszcze nie skończone. Ale mimo to chciałbym usłyszeć o tem pańskie zdanie.
Włożył rękopis do bocznej kieszeni kurtki; pamiętam doskonale jego cienkie, brunatne palce, składające kartki podłużnie.
— Przeczytam to jutro — powiedział i chwycił za klamkę, a potem, śledząc kołysanie się statku dla wybrania odpowiedniej chwili, otworzył drzwi i już go nie było. W chwili gdy wychodził, słyszałem przeciągłe wycie wiatru, syk wody na pokładach Torrensa i stłumiony, jak gdyby odległy ryk budzącego się morza. Zauważyłem rosnące wzburzenie wśród wielkiego niepokoju wód i odpowiedziałem na nie zawodową myślą, że o ósmej, najdalej za pół godziny, trzeba będzie zwinąć żagle górne.
Nazajutrz, ale tym razem podczas pierwszej psiej wachty, Jacques wszedł do mojej kajuty. Miał gruby wełniany szal naokoło szyi i trzymał rękopis. Podał mi go, patrząc na mnie przeciągle ale bez słowa. Wziąłem rękopis w milczeniu. Jacques usiadł na kanapie i wciąż jeszcze nic nie mówił. Otworzyłem i zamknąłem szufladę biurka, na którem leżała zapisana łupkowa tabliczka w drewnianej ramce, czekając na porządne wciągnięcie swej treści do pewnego ro-