razem z okryciami, które zapewne masz z sobą, zabezpieczy cię to od zziębnięcia w drodze“.
I rzeczywiście, w chwili gdy jadłem obiad, podany przez kelnera Żyda, w olbrzymim sypialnym pokoju o świeżo pomalowanej podłodze, pokoju podobnym do stodoły, drzwi się otworzyły i ukazał się pan W. S. (szlachcic rodem), w stroju podróżnym — długich butach, wysokiej czapce z baraniej skóry, krótkiem palcie ściśniętem skórzanym pasem. Był to człowiek mniej więcej trzydziestopięcioletni; jego szczera, wąsata twarz miała wyraz zakłopotany. Podniosłem się z krzesła i powitałem go z właściwym — mam nadzieję — odcieniem szacunku, którego wymagała jego szlachecka krew i stanowisko zaufanego sługi. Twarz rozjaśniła mu się w sposób zdumiewający. Okazało się że, wbrew usilnym zapewnieniom mego wuja, poczciwiec wątpił o możliwości naszego wzajemnego porozumienia. Wyobrażał sobie, iż przemówię do niego w jakimś cudzoziemskim języku. Podobno, wsiadając już do sanek aby jechać na moje spotkanie, wykrzyknął z niepokojem:
— No dobrze! Dobrze! Zabieram się i jadę, ale Bóg raczy wiedzieć jak się tam porozumiemy z siostrzeńcem naszego pana.
Porozumieliśmy się bardzo dobrze od samego początku. Zaopiekował się mną, jakbym był jeszcze wyrostkiem. Miałem rozkoszne chłopięce uczucie że wracam ze szkół do domu, gdy mię opatulił nazajutrz rano w olbrzymie podróżne futro z niedźwiedzich skór i zasiadł opiekuńczo u mego boku. Sanki były malutkie i wyglądały bardzo nikło — prawie jak zabawka — przy czterech wielkich gniadoszach zaprzężonych w lejc. We trzech ze stangretem wypełnialiśmy sanki zupełnie. Wiózł nas
Strona:PL Joseph Conrad-Ze Wspomnień.djvu/051
Ta strona została uwierzytelniona.