Strona:PL Joseph Conrad-Ze Wspomnień.djvu/052

Ta strona została uwierzytelniona.

młody chłopak o jasnoniebieskich oczach; wysoki kołnierz futrzanej liberji okalał jego wesołą twarz i sterczał równo z głową.
— No, Józefie — zwrócił się mój towarzysz do stangreta — jak myślisz, czy uda się nam zajechać do domu przed szóstą?
Józef odpowiedział że napewno się uda z Bożą pomocą, jeśli tylko nie będzie wysokich zasp na wielkiej przestrzeni między pewnemi wsiami, których nazwy zabrzmiały mi w uszach jak coś bardzo znanego. Okazało się że Józef świetnie powozi, a przytem ma instynkt do wynajdywania drogi wśród pól pokrytych śniegiem, oraz wrodzony dar wydobycia z koni wszystkiego co dać mogą.
— To syn tego Józefa, którego pan kapitan pewno pamięta. Tego, co to woził świętej pamięci babkę pana kapitana — zauważył W. S., zajęty utykaniem futra naokoło mych nóg.
Pamiętałem doskonale wiernego Józefa, który woził moją babkę. Jakże! Przecież to on dał mi lejce do ręki poraz pierwszy w mem życiu i pozwalał bawić się wielkim czterokonnym batem przed bramą stajni.
— Co się z nim stało? — zapytałem. — Pewnie już teraz nie służy?
— Służył u naszego pana — brzmiała odpowiedź. — Ale umarł na cholerę przed dziesięciu laty, wtedy podczas tej wielkiej epidemji. A jednocześnie umarła jego żona — cały ich dom wymarł i został się ten jeden chłopiec.
Rękopis „Szaleństwa Almayera“ spoczywał w torbie pod naszemi nogami.
Ujrzałem znów słońce zachodzące na równinach, jak je widywałem, podróżując w dzieciństwie. Zacho-