Strona:PL Joseph Conrad-Ze Wspomnień.djvu/053

Ta strona została uwierzytelniona.

dziło, czyste i czerwone, zanurzając się w śniegi, widzialne jak na dłoni, rzekłbyś zachodzące na morzu. Upłynęło już było dwadzieścia trzy lata, odkąd widziałem poraz ostatni jak słońce nad tym krajem zachodzi; jechaliśmy wśród ciemności, która padła szybko na siną przestrzeń śniegu, aż wreszcie z pustki białej ziemi zlewającej się z gwiaździstem niebem wyłoniły się czarne kształty, kępy drzew nad wioską wśród ukraińskiej równiny. Przesunęło się koło nas parę domków, niska ściana bez końca i wreszcie ukazały się światła dworu, połyskując i migocąc przez zasłonę z drzew.
Tego samego wieczoru wędrowny rękopis „Szaleństwa Almayera“ został rozpakowany i położony bez ostentacji na biurku w moim pokoju, w gościnnym pokoju, który — jak mi oświadczono niby to niedbałym tonem — czekał na mnie od jakich lat piętnastu. Rękopis nie przyciągnął uwagi bliskiego mi człowieka, który krzątał się naokoło syna swej ukochanej siostry.
— Niewiele tu będziesz miał czasu dla siebie, mój bracie — rzekł wuj, używając tego zwrotu na wzór naszych chłopów, co było u niego zawsze oznaką najlepszego humoru w chwilach serdecznego wzruszenia. — Będę zachodził do ciebie ciągle na pogawędki!
Mieliśmy właściwie cały dom do gawędy i odwiedzaliśmy się nawzajem bez końca. Nachodziłem wuja w jego gabinecie, gdzie najważniejszym sprzętem był olbrzymi srebrny kałamarz, ofiarowany wujowi w pięćdziesiątą rocznicę urodzin przez wszystkich jego ówczesnych pupilów. Był opiekunem wielu sierot z ziemiaństwa trzech południowych prowincyj — począwszy od 1860 roku. Niektórzy jego pupile byli mymi szkolnymi ko-