Rozpakowywaniu kufrów przyglądał się służący, który przyszedł mi pomóc i przeważnie stał u drzwi, uważny lecz zbyteczny. Nie potrzebowałem go wcale, ale nie chciało mi się odprawić tego chłopca, młodszego ode mnie z pewnością więcej niż o dziesięć lat. Nie byłem ani w tej wsi, ani w tych okolicach od 1867 roku; a jednak dobroduszna, otwarta twarz wiejskiego wyrostka dziwnie mi się wydała znajoma. Bardzo możliwe że był potomkiem, synem, a może i wnukiem służących, których przyjazne twarze widywałem we wczesnem dzieciństwie. Okazało się jednak, że ów chłopiec nie ma prawa wymagać odemnie szacunku na tej podstawie. Pochodził z jakiejś sąsiedniej wsi i awansował świeżo na lokaja, wyuczywszy się służby w dwóch czy trzech domach jako chłopiec kredensowy. Dowiedziałem się o tem nazajutrz od naszego W. Mogłem oszczędzić sobie tego pytania. Odkryłem wkrótce że wszystkie twarze w domu i wszystkie twarze na wsi: poważne twarze gospodarzy o sumiastych wąsach, okryte puchem twarze młodzieńców, twarze małych jasnowłosych dzieci, piękne, opalone twarze i szerokie czoła kobiet, które widywałem na progach chat — wszystkie były mi tak znajome, jakbym je znał od dzieciństwa, i jakby moje dziecinne lata tylko co się skończyły.
Dzwonki podróżnego zabrzmiały głośniej, poczem oddaliły się szybko i zgiełk psów szczekających we wsi uspokoił się wreszcie. Mój wuj, rozparty w rogu małej kanapki, palił w milczeniu fajkę o długim tureckim cybuchu.
— Jakie śliczne biurko stoi w moim pokoju — zauważyłem.
— To jest właściwie twoja własność — rzekł z oczami utkwionemi we mnie z wyrazem zajęcia
Strona:PL Joseph Conrad-Ze Wspomnień.djvu/058
Ta strona została uwierzytelniona.