Strona:PL Joseph Conrad-Ze Wspomnień.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.

przed samym zmierzchem boję u ujścia rzeki, kapitan Craig mógł przy sprzyjającym prądzie przebyć ławicę i nic nam nie przeszkadzało popłynąć dalej nocą.
— Kapitan Craig zna tę rzekę jak własną kieszeń — oświadczyłem z przekonaniem, usiłując nawiązać rozmowę.
— Lepiej — rzekł Almayer.
Oparłszy się o poręcz mostka, patrzyłem na Almayera, który spoglądał w dół na pomost, pogrążony w markotnych myślach. Poruszył zlekka nogami, obutemi w słomiane chodaki o grubych podeszwach. Ranna mgła bardzo zgęstniała. Wszystko naokoło nas ociekało wodą: żórawie ładunkowe, poręcze, każdziutka lina na statku — jakby cały wszechświat dostał napadu płaczu.
Almayer podniósł znów głowę i zapytał ledwie dosłyszalnie, tonem człowieka przyzwyczajonego do poniewierki i złego losu:
— Chyba nie macie tam na pokładzie czegoś w rodzaju kucyka?
Odpowiedziałem prawie szeptem, stosując swoje informacje do minorowego tonu jego słów, że owszem, mamy coś w rodzaju kucyka, i napomknąłem — możliwie najoględniej — iż wściekle nam przeszkadza. Bardzo mi pilno odstawić go na brzeg, nim się zabiorę do oddawania ładunku. Almayer popatrzył na mnie dłuższą chwilę niedowierzająco i melancholijnie, jakby nie było bezpiecznie wierzyć mym słowom. Ten wzruszający brak wiary w pomyślny wynik jakiegokolwiek interesu wzruszył mię głęboko. Dodałem:
— Zdaje się że zniósł podróż doskonale. To ładny kucyk.
Ale niepodobna było Almayera pocieszyć; odchrząk-