Kapitan Craig, wielki i barczysty, stał w swojej kajucie, której drzwi były otwarte naoścież; wrócił przed chwilą z łazienki i czesał dwiema dużemi szczotkami gęste, wilgotne, siwe włosy koloru stali.
— Pan Almayer mówił mi, że chce się koniecznie z panem widzieć, panie kapitanie.
Mówiąc to, uśmiechnąłem się — nie wiem dlaczego; chyba dlatego że niepodobna było wspomnieć o Almayerze bez czegoś w rodzaju uśmiechu, który niekoniecznie musiał być wesoły. Kapitan Craig zwrócił do mnie głowę i uśmiechnął się dość bezbarwnie.
— Kuc mu uciekł, co?
— Tak, panie kapitanie. Uciekł.
— A gdzie on jest?
— Bóg raczy wiedzieć.
— Ale nie, ja mówię o Almayerze. Niech tu przyjdzie.
Kajuta kapitana wychodziła na pokład pod mostkiem; wystarczyło mi kiwnąć z progu na Almayera, który stał ze spuszczonemi oczami na rufie, w tem samem miejscu gdzie go zostawiłem. Zbliżył się powoli z posępnym wyrazem twarzy, podał kapitanowi rękę i natychmiast zapytał, czy może zamknąć drzwi.
— Opowiem panu ładną historję — usłyszałem na końcu. Niezmierna gorycz przebijała z tych słów.
Odszedłem naturalnie ode drzwi. Na razie nie miałem załogi na statku; tylko cieśla, Chińczyk, z płóciennym workiem zawieszonym u szyi i młotkiem w ręku, wałęsał się po pustym pokładzie; wybijał kliny z luk i rzucał je sumiennie do worka. Nie mając nic do roboty, przyłączyłem się do naszych dwóch mechaników, stojących u drzwi maszynowni. Zbliżała się pora śniadania.
Strona:PL Joseph Conrad-Ze Wspomnień.djvu/118
Ta strona została uwierzytelniona.