Strona:PL Joseph Conrad-Ze Wspomnień.djvu/122

Ta strona została uwierzytelniona.

— No, muszę już iść — wybuchnął z pośpiechem. — Tyle czasu!
W chwili gdy wstępował na kładkę, zatrzymał się jednak i wymamrotał abym wieczorem przyszedł z kapitanem na obiad, które to zaproszenie przyjąłem.
Lubię tych zacnych ludzi, którzy rozpowiadają o wolnej woli — „a już przynajmniej w zakresie kwestyj praktycznych“. Wolna wola, co? W kwestjach praktycznych! Bzdury! Jakim sposobem mogłem odrzucić zaproszenie na obiad do tego człowieka? Nie odmówiłem, bo poprostu odmówić nie mogłem. Ciekawość, naturalna chęć pewnej odmiany w jedzeniu, zwykła uprzejmość, rozmowy o Almayerze i uśmiechy z ostatnich dwudziestu dni — każda okoliczność mego życia w owej chwili i na owem miejscu skłaniała mię nieodparcie do przyjęcia; a przedewszystkiem zaważyła tu nieświadomość — nieświadomość, powtarzam, fatalny brak wszelkiego przeczucia, któreby mogło się przeciwstawić tym imperatywom. Odmowa byłaby wyglądała na perwersję i warjactwo. Tylko zgryźliwy dureń mógł odmówić. Lecz gdybym nie był poznał dość dobrze Almayera, prawie napewno nie wydrukowałbym nigdy ani wiersza.
Przyjąłem wówczas to zaproszenie — i po dziś dzień pokutuję za swój rozsądek. Właściciel jedynego stada gęsi na wschodniem wybrzeżu jest odpowiedzialny za jakieś czternaście tomów, jak dotąd. Ilość gęsi, które powołał do życia wśród niesprzyjających klimatycznych warunków, przekracza znacznie tę liczbę. Z całą pewnością liczba tomów nie dopędzi nigdy liczby gęsi — lecz moje ambicje nie biegną ściśle w tym kierunku, i bez względu na męczarnie, jakie trud pisania mi zadał, myślałem zawsze z życzliwością o Almayerze.