Nie pamiętam dokładnie jak dawno ów krytyk oddaje się swym sporadycznym ćwiczeniom, których sezon jest uzależniony od zwyczajów przyjętych w handlu książkami. Ktoś zwrócił mi na niego uwagę (naturalnie pod postacią drukowanego artykułu) już jakiś czas temu i odrazu poczułem coś w rodzaju opornej sympatji do tego krzepkiego człowieka. Nie pomija ani źdźbła mojej istoty: bowiem istotą pisarza jest jego dzieło, reszta to tylko czczy cień bezpodstawnie kochany lub nienawidzony. Ani źdźbła! Lecz sentyment, do którego się przyznaję, nie jest kaprysem nieszczerym lub też przewrotnym. Ma głębsze i, pozwolę sobie mniemać, bardziej szacowne źródło niż wybryk bezpodstawnej czułostkowości. Sentyment ów jest zaiste uprawniony z tego powodu, że powstał (niechętnie) pod wpływem pewnej okoliczności, nawet kilku okoliczności. Naprzykład ta krzepkość, która jest tak często oznaką moralnej równowagi. To przecież ważka okoliczność. Zapewne, czuć się podeptanym, to do przyjemności nie należy, ale za samą dokładność tej operacji — wymagającej nietylko starannego czytania ale prawdziwego wmyślenia się w dzieło, którego zalety i wady nie znajdują się na samej powierzchni — za samą tę dokładność można być wdzięcznym, bowiem przydarza się autorowi, że potępiają jego dzieło, wcale go nie przeczytawszy. To jest już najgłupsza z przygód, jakie mogą spotkać pisarza puszczającego się na duchową wędrówkę wśród krytyk. Naturalnie że z takiej przygody nic złego wypłynąć nie może, ale przyjemna nie jest. Taką samą przykrość się czuje, odkrywając karcianego oszusta wśród gromady uczciwych ludzi w przedziale trzeciej klasy. Otwarty bezwstyd tego rodzaju postępowania, liczącego chytrze na
Strona:PL Joseph Conrad-Ze Wspomnień.djvu/144
Ta strona została uwierzytelniona.