w starą, brunatną marynarkę, siedział oparty na łokciu, ocieniając ręką oczy, zwrócony profilem do krzesła, na którem miałem zasiąść po drugiej stronie stołu. Był nieruchomy, tajemniczy, odległy, zagadkowy; z jego pozy przebijał pewien smutek — jak ze statui Giuliana (zdaje mi się) de Medici, który zasłania ręką oczy na grobowcu Michała Anioła — choć oczywiście memu egzaminatorowi daleko było do piękności. Zaczął od tego, że usiłował mię wyciągnąć na gadanie głupstw. Lecz uprzedzono mnie o owym szatańskim rysie i zaprzeczałem z wielką pewnością siebie. Po chwili tego zaniechał. Dotychczas wszystko szło dobrze. Ale jego bezruch, gruby łokieć oparty o stół, urywany, zgnębiony głos, zakryta i odwrócona twarz, wszystko to wywierało na mnie coraz większe wrażenie. Przez chwilę milczał zagadkowo, a potem umieścił mię na statku takiej to a takiej objętości, na morzu, wśród takich to a takich warunków pogody, pory roku, miejsca i t. d. i t. d. określonych bardzo jasno i ściśle, i kazał mi wykonać pewien manewr. Zanim sobie jeszcze z tem poradziłem, wyrządził statkowi jakąś szkodę. Gdy tylko wywikłałem się z trudności, wyjechał z drugą, a kiedy i ta została usunięta, wsadził inny statek przedemnie, stwarzając bardzo niebezpieczne położenie. Byłem zlekka dotknięty tą pomysłowością w przysparzaniu człowiekowi kłopotu.
— Nie byłbym się w to wpakował — odrzekłem łagodnie. — Dostrzegłbym wcześniej ten statek.
Nawet nie drgnął.
— Nie. Nie mógłby pan. Mgła.
— Ach tak! Nie wiedziałem — odrzekłem zaskoczony.
Zdaje się że mimo wszystko zdołałem uniknąć
Strona:PL Joseph Conrad-Ze Wspomnień.djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.