zderzenia z dostatecznem prawdopodobieństwem, i ten okropny egzamin ciągnął się dalej. Trzeba wiedizeć że próba, której mię poddawał, dotyczyła, jak się domyślałem, powrotnej podróży, której nie życzę najgorszemu wrogowi. Urojony statek zdawał się dźwigać na sobie jakieś bardzo zrozumiałe przekleństwo. Niewarto się rozwodzić nad tą powodzią nieszczęść, dosyć powiedzieć, że na długo przed końcem próby byłbym powitał z wdzięcznością możliwość przemiany w „Latającego Holendra“. W końcu egzaminator umieścił mię na morzu Północnem (jak sądzę) i wtrynił mi od strony podwietrznej brzeg otoczony ławicami piasku — prawdopodobnie holenderski. Odległość — osiem mil. Ta jawna, nieubłagana wrogość pozbawiła mnie słowa na całe pół minuty.
— No i co — rzekł, gdyż dotychczas wszystko szło bardzo gładko.
— Muszę się trochę zastanowić, panie kapitanie.
— Nie zdaje mi się aby pan miał wiele czasu do namysłu — mruknął szyderczo z pod ręki.
— Tak, zapewne — odrzekłem dość żywo. — Na żadnym innym statku. Ale tyle wypadków już się zdarzyło, że nie pamiętam doprawdy czem mogę jeszcze rozporządzać.
Siedział wciąż nawpół odwrócony z zasłoniętemi oczami, gdy nagle posłyszałem mrukliwą uwagę:
— Bardzo dobrze pan się spisuje.
— Czy mam obie kotwice na dziobie, panie kapitanie? — zapytałem.
— Tak.
Postanowiłem więc, jako ostatni ratunek dla statku, spuścić je obie w sposób możliwie najskuteczniejszy,
Strona:PL Joseph Conrad-Ze Wspomnień.djvu/154
Ta strona została uwierzytelniona.