kiedy djabelski system egzaminatora znów się odezwał, doświadczając mej pomysłowości.
— Ale jest tylko jedna lina. Drugą pan stracił.
To było oburzające.
— Więc uwiązałbym kotwice jedną pod drugą, gdyby się dało, i przed ich spuszczeniem dosztukowałbym do łańcucha najmocniejszą z lin na statku; a jeśliby pękła, co jest bardzo prawdopodobne, nicbym już nie robił. Statek musiałby przepaść.
— Nicby pan już nie robił, co?
— Tak, panie kapitanie. Nic więcej nie mógłbym zrobić.
Zaśmiał się gorzko.
— W każdym razie mógłby pan zmówić pacierz.
Wstał, przeciągnął się i ziewnął zlekka. Miał twarz bladą, szeroką i nieprzyjemną. Zadał mi jeszcze kwaśnym, znudzonym tonem zwykłe pytania co do świateł i sygnałów, poczem wymknąłem się z pokoju pełen wdzięczności — zdałem! Czterdzieści minut! I znowu wyrosły mi skrzydła u ramion na Tower Hill, gdzie tylu ludzi utraciło głowy, ponieważ, jak sądzę, brakowało im pomysłowości aby się ocalić. A w głębi serca nie miałem nic przeciw temu aby spotkać się jeszcze raz z tym samym egzaminatorem, kiedy trzecia i ostatnia próba nastąpi za rok mniej więcej. Miałem nawet nadzieję że się z nim spotkam. Znałem już jego złe strony, a czterdzieści minut to czas wcale przyzwoity. Tak, miałem doprawdy nadzieję...
Ale nic z tego. Kiedy się zgłosiłem aby złożyć egzamin na kapitana, przyjął mnie człowiek krępy, zażywny, o twarzy okrągłej i łagodnej, o siwych, puszystych bokobrodach i świeżych wyrazistych ustach.
Strona:PL Joseph Conrad-Ze Wspomnień.djvu/155
Ta strona została uwierzytelniona.