Strona:PL Joseph Conrad-Ze Wspomnień.djvu/165

Ta strona została uwierzytelniona.

stego stulecia była to dość dziwna idjosynkrazja. Na szczęście w banku (zajmującym parter miejskiej rezydencji Delestangów na cichej, zacienionej ulicy) prowadzono rachunki w nowożytnej monecie, tak że bez żadnej trudności porozumiewałem się z poważnymi i pełnymi godności urzędnikami o przyciszonych głosach, legitymistami (jak mi się zdaje); siedzieli za grubą kratą okien w wiecznym półmroku przy ciemnych, starodawnych pulpitach, pod wyniosłemi sufitami opartemi o ciężkie gzymsy. Wychodząc stamtąd, miałem zawsze wrażenie, że opuszczam świątynię jakiegoś bardzo poważnego lecz nawskroś świeckiego kultu. I zwykle przy tej właśnie okazji spotykałem w wielkiej bramie wjazdowej siedzącą w powozie Lady Ded — — chciałem powiedzieć panią Delestang; spostrzegłszy mój podniesiony kapelusz, kiwała na mnie uprzejmie nakazującym ruchem, mówiąc z wesołą nonszalancją: „Venez donc faire un tour avec nous“ — mąż jej zaś zachęcał mnie słowami: „C’est ça. Allons, montez, jeune homme“. Wypytywał mnie niekiedy znacząco — lecz z wielkim taktem i delikatnością — jak spędzam czas, i nigdy nie zapominał wyrazić nadziei, że pisuję regularnie do mego „szanownego wuja“. Nie taiłem bynajmniej jak spędzam czas i mam wrażenie że moje naiwne opowiadania o pilotach i tym podobnych historjach bawiły panią Delestang, o ile ta nieporównana kobieta mogła znajdować rozrywkę w paplaninie młokosa, bardzo przejętego nowemi przeżyciami wśród dziwnych ludzi i dziwnych warunków. Pani Delestang nie wyrażała nigdy swego zdania i mówiła bardzo mało, a jednak portret jej wisi w galerji mych poufnych wspomnień ze względu na pewien krótki, przelotny epizod. Pewnego dnia, gdy wysiadłem na rogu jakiejś