Strona:PL Joseph Conrad-Ze Wspomnień.djvu/173

Ta strona została uwierzytelniona.

nadjerów, i zajrzawszy przez nie, spostrzegł stojącego w blasku ogniska „małego, tłustego człowieka w trójgraniastym kapeluszu — podobnego trochę do księdza — o dużej bladej twarzy przechylonej na ramię. Ręce miał splecione na plecach... Okazało się że to był cesarz“, objaśniał starowina z lekkiem westchnieniem. Mały brzdąc gapił się z ziemi, wytrzeszczając oczy ze wszystkich sił, a tymczasem jego „biedny ojciec“, który szukał wszędzie malca jak szalony, rzucił się na niego i odciągnął go stamtąd za ucho.
Ten opis wygląda rzeczywiście na wspomnienie. Dziadzina opowiadał mi to wiele razy, używając zawsze jednakowych słów. Zaszczycał mnie specjalną i nieco kłopotliwą sympatją. Ostateczności się stykają. Przewyższał wiekiem o wiele wszystkich członków tej kompanji, a ja znów byłem, że się tak wyrażę, jej czasowo adoptowanem niemowlęciem. Jak dawno został pilotem, tego nikt z kompanji już nie pamiętał — trzydzieści, czterdzieści lat. Sam tego nie był pewien, ale możnaby to wynaleźć, jak mówił, w archiwach biura pilotów. Dawno już dostał dymisję, lecz wypływał na morze z przyzwyczajenia. Mój przyjaciel, le patron kompanji, zwierzył mi się raz szeptem, że „starowina jest nieszkodliwy. Wcale nam nie przeszkadza“. Traktowano go z szorstkiem uszanowaniem. Ten i ów zwracał się do niego czasem z jakąś potoczną uwagą, lecz właściwie nikt się nie liczył z jego słowami. Przeżył swą siłę, swą pożyteczność, nawet swą wiedzę. Nosił długie, zielone wełniane pończochy, wciągnięte na spodnie powyżej kolan, na gołej czaszce miał coś w rodzaju wełnianej szlafmycy a na nogach drewniaki. Bez swego płaszcza z kapturem wyglądał jak wieśniak. Pół tuzina rąk wyciągało się aby mu pomóc wejść