Strona:PL Joseph Conrad-Ze Wspomnień.djvu/174

Ta strona została uwierzytelniona.

do łodzi, lecz potem zostawiano go własnym myślom. Oczywiście nie wykonywał nigdy żadnej roboty, czasem tylko odczepiał jakąś linę, gdy zawołano do niego: „Hé, l’Ancien! Odczepcie tam podnośnice, macie je pod ręką!“ — albo też coś innego w tym rodzaju.
Nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na chichot w cieniu kaptura. Staruszek śmiał się tak do siebie długi czas w niezmiernem rozradowaniu. Zachował widocznie naiwność duszy skłonną do uciechy. Lecz gdy wesołość jego się wyczerpała, zrobił fachową uwagę pewnym siebie choć trzęsącym się głosem:
— Niema co liczyć na robotę w taką noc jak dzisiejsza.
Nikt tego nie podchwycił. To było oczywiste. Skądże się spodziewać aby jaki żaglowiec zawinął do portu w taką leniwą noc, pełną sennej wspaniałości i nieziemskiego spokoju. Mieliśmy ślizgać się opieszale po wodzie tam i z powrotem, trzymając się w obrębie naszego posterunku, a o ileby silna bryza nie powiała ze świtem, wysiedlibyśmy przed wschodem słońca na małej wysepce, która o parę mil od nas jaśniała jak bryła zamarzniętej księżycowej jasności; tam zamierzaliśmy „pożywić się kromką chleba i pociągnąć łyk wina z butelki“. Wiedziałem z doświadczenia jak się to odbędzie. Duża łódź opróżniona z załogi oprze się lekką, kształtną burtą o samą skałę — tak idealna jest słodycz tego klasycznego morza, o ile zdarzy mu się być w łagodnem usposobieniu. Pożywiwszy się kromką chleba i pociągnąwszy łyk wina z butelki — odbywało się to dosłownie w taki sposób u tej wstrzemięźliwej rasy — piloci przepędzą czas, tupając w płyty kamieni pokryte morską solą i dmuchając w zgrabiałe palce. Paru mizantropów siądzie oddzielnie na głazach