Strona:PL Joseph Conrad-Ze Wspomnień.djvu/175

Ta strona została uwierzytelniona.

jak morskie ptactwo o ludzkiej postaci, rozmiłowane w samotności; ludzie usposobieni towarzysko podzielą się na małe grupki, machając rękami i snując skandaliczne plotki, a coraz to któryś z mych gospodarzy nastawi na pusty widnokrąg długą, mosiężną tubę teleskopu, ciężką machinę o morderczym wyglądzie, wspólną własność ich wszystkich, którą będą podawali sobie wciąż z ręki do ręki, wywijając nią i celując. Potem około południa (była to krótka służba; długa trwała dwadzieścia cztery godziny) zastąpi nas inna łódź z pilotami — i skierujemy się ku staremu fenickiemu portowi, nad którym góruje, którego strzeże z grzbietu jałowego wzgórza szarego jak pył — wielka budowla w czerwone i białe pasy, Notre Dame de la Garde.
Wszystko odbyło się tak jak przypuszczałem, opierając się na świeżych wspomnieniach. Ale stało się także coś nieprzewidzianego, i to właśnie sprawiło że zapamiętałem tak dobrze ostatnią moją wyprawę z pilotami. Właśnie tego dnia moja ręka dotknęła po raz pierwszy kadłuba angielskiego okrętu.
Żadna bryza nie pojawiła się rano, tylko spokojny, nikły powiew nasiąkł ostrzejszym chłodem, a wschodnie niebo stało się jasne i szkliste od przejrzystej, bezbarwnej światłości. Byliśmy jeszcze na brzegu wysepki, gdy przez teleskop ktoś dojrzał parowiec, czarny punkcik wyglądający jak owad, który spoczął na ostrej linji widnokręgu. Statek wynurzył się szybko aż do swej linji wodnej i zbliżał się spokojnie — smukły kadłub o długiem paśmie dymu, który wznosił się naukos od wschodzącego słońca. Wsiedliśmy śpiesznie do łodzi, kierując się w stronę naszego łupu, lecz robiliśmy zaledwie trzy mile na godzinę.