tego rodzaju. Nigdy później nie spotkałem postaci choćby trochę do niego podobnej, chyba tylko na ilustracjach do niezmiernie uciesznych opowiadań p. W. W. Jacobsa o barkach i statkach nadbrzeżnych; ale natchniony talent pana Jacobsa i niewyczerpany humor — z jakim ten autor znęca się nad biednymi, Bogu ducha winnymi marynarzami — jeszcze nie istniały, ani też jego proza, przesadna w swej pomysłowej wynalazczości lecz wyrażająca zawsze z artyzmem zaobserwowaną prawdę. Może nawet i p. Jacobs jeszcze nie istniał. Chyba conajwyżej mógł się zdobyć w owych czasach na rozśmieszenie swej niani.
Dlatego też, powtarzam, pominąwszy już inne niesprzyjające warunki, nie mogłem być przygotowany na widok tego starego, zachrypłego morsa. Swem treściwem odezwaniem się chciał zwrócić moją uwagę na linę, którą mi rzucił natychmiast. Złapałem ją, choć było to właściwie zbyteczne, ponieważ okręt stał wówczas na miejscu. Potem wszystko odbyło się bardzo prędko. Czółenko uderzyło z lekkim stukiem o burtę a pilot, chwyciwszy sznurową drabinkę, wdrapał się na nią do połowy, zanim spostrzegłem że nasze zadanie było spełnione; ostre lecz stłumione dzwonienie telegrafu maszynowego uderzyło o moje uszy poprzez żelazne płyty; towarzysz mój w czółnie naglił abym „mocno odbił“, a gdym oparł się o gładki bok pierwszego angielskiego statku, którego w życiu dotknąłem, poczułem że już pulsuje pod moją otwartą dłonią.
Jego dziób obrócił się nieco na zachód, ku miniaturowej, dalekiej latarni morskiej na molo Jolliette, ledwie dostrzegalnej na tle lądu. Czółno zatańczyło pluskającego dżiga w bróździe okrętu, ja zaś wykręciłem się na ławce i patrzyłem na Jamesa Westolla.
Strona:PL Joseph Conrad-Ze Wspomnień.djvu/178
Ta strona została uwierzytelniona.