Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/024

Ta strona została uwierzytelniona.

spoglądając niekiedy z pod oka na kapitana, przyczem nie odezwała się ani słowem w ciągu całej mojej wizyty. Nawet gdy — jak wypadało — zaniosłem jej filiżankę herbaty, skłoniła tylko głowę, milcząc, a na jej zaciśniętych ustach pojawił się najniklejszy odblask uśmiechu. Przypuszczam, że musiała to być niezamężna siostra pani B. i że przybyła aby pomagać siostrze w pielęgnowaniu szwagra. Najmłodszy z synów państwa B., chłopiec mniejwięcej dwunastoletni, który im się późno urodził — podobno świetnie grający w cricketa — rozprawiał z zapałem o bohaterskich czynach W. G. Grace’a. Pamiętam że najstarszy z synów domu, świeżo upieczony doktór, zabrał mię do ogrodu na papierosa i szepnął, potrząsając głową z powagą fachowca a jednocześnie z prawdziwym niepokojem: „Tak, ale ojciec ani rusz nie odzyskuje apetytu. Nie podoba mi się to — wcale mi się to nie podoba“. Odwróciłem się aby zamknąć frontową furtkę, i zobaczyłem kapitana B. po raz ostatni; kiwał ku mnie głową z wielkiego okna.
Odniosłem wówczas wyraźne i dokładne wrażenie, tylko nie wiem jak je określić; czy to było Zaoczenie lądu, czy też Oderwanie się od brzegu? Pamiętam że ten kapitan, który wyglądał nie na miejscu w głębokim fotelu, wpatrywał się niekiedy przed siebie wytężonym, czujnym wzrokiem, jak przy zaoczeniu lądu. Nie mówił ze mną wówczas o posadzie, o statkach, o tem że gotów jest objąć inne dowództwo; słabym głosem rozwodził się długo o swej młodości, gawędząc jak kapryśny rekonwalescent. Obie kobiety, najwidoczniej skłopotane, siedziały spokojnie, a ja podczas tej rozmowy dowiedziałem się więcej o swym kapitanie niż w ciągu osiemnastu miesięcy, któreśmy razem przeżeglowali. Okazało się że kapitan B. „wysłużył swój czas“ w han-