Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/076

Ta strona została uwierzytelniona.

dalszą pieczę nad pacjentem, nie umiał dać naukowego wyjaśnienia choroby. Rzekł tylko:
— Hm, kochany przyjacielu, pan jest jeszcze młody; to może być coś bardzo poważnego, coś na całe życie. Musi pan statek opuścić; musi pan być zupełnie cicho przez trzy miesiące — zupełnie cicho.
Oczywiście chciał przez to powiedzieć, że pierwszy oficer ma się zachowywać spokojnie — a właściwie leżeć. Obejście doktora było imponujące, choć jego jakby dziecinna angielszczyzna pozostawiała dużo do życzenia w porównaniu z płynną wymową pana Hudiga, osobnika z drugiego końca podróży, postaci również na swój sposób pamiętnej. W wielkiej, przewiewnej sali szpitala na dalekim Wschodzie leżałem nawznak i — patrząc na pędy palm, które chwiały się i szeleściły na wysokości okna — miałem wbród czasu aby wspominać okropny mróz i śnieg w Amsterdamie. Pamiętałem uczucie radosnego uniesienia i zimno przejmujące do szpiku kości podczas tych jazd tramwajem wgłąb miasta, w celu — jak to się w języku dyplomatycznym nazywa — „wywarcia presji“ na zacnego Hudiga; pamiętałem ciepły ogień w jego pokoju, jego fotel, jego wielkie cygaro — i nieodzowne przypuszczenie, wypowiedziane dobrodusznym głosem:
— Koniec końców to chyba pana mianują kapitanem, nim statek wyruszy?
Może odgrywała tu rolę jego niezmierna dobroduszność — pełna powagi dobroduszność otyłego, śniadego człowieka o kruczym wąsie i spokojnych oczach; ale kto wie, może i było w nim trochę z dyplomaty. Kuszące jego przypuszczenia odpierałem skromnie, zapewniając że to jest zupełnie nieprawdopodobne, ponieważ brak mi doświadczenia.